Żyjemy w czasach, w których bardzo się ceni rzeczy praktyczne, wszystko się musi przydawać. Sztuka ma mieć znaczenie, budzić emocje, stawiać pytania – nie może być po prostu sztuką, bo wtedy byłaby głupia. Nauka ma mieć cel, prowadzić do czegoś – nie można się uczyć o sprawach odległych, bo to by było bezsensowną stratą czasu. Hobby też ma być rozwijające, a najlepiej dodatkowo płatne, bo gdyby nie było, to byłoby nieproduktywne. A człowiek nieproduktywny jest leniwy i żałosny. Wartościowi ludzie studiują kierunki, które im się do czegoś w życiu przydadzą, i dzięki którym oni sami dla społeczeństwa także będą przydatni. Do czego mi się więc przyda japonistyka? Otaczają mnie krzywe spojrzenia i pomruki wątpliwości. Przecież nie chcę być nauczycielem, nie interesuje mnie praca w konsulacie a oprowadzanie wycieczek jest nieopłacalne i nie ciągnie mnie na stałe do Japonii. Ja sobie chcę tylko tłumaczyć. Albo w ogóle robić coś niezwiązanego. Zupełnie bez sensu ten kierunek. Mały popyt, mała wypłata. A już na początku studiów dodatkowo: mało chęci do życia. Żyjemy w czasach, które naturalnie pogłębiają depresję. Trudno utrzymać zdrowie ducha, kiedy ktoś się czuje jak nonsens sam w sobie. Powoli dochodziło do mnie, skąd się biorą te negatywne wibracje z otoczenia i we mnie samej zaczęły rezonować. A rok później przestałam wychodzić z łóżka. Nie miałam energii na wyjście na uczelnię, więc musiałam być leniwa. Byłam leniwa, więc nie byłam produktywnym człowiekiem. Nie byłam produktywnym człowiekiem, więc… jaką miałam wartość dla społeczeństwa? Terapeutka kazała odpoczywać. Czyli się zmęczyłam, nie mam wystarczająco siły, nie potrafię, to moja wina. Wszyscy kazali się nie przemęczać. Czyli sobie nie radzę, znowu moje zadanie mnie przewyższa, jestem za słaba. Za głupia. Tak głupia, że poszłam na kierunek bez przyszłości, zupełnie niepraktyczny, siedziałam w nim, wzbraniając się przed odejściem, chociaż sobie nie radziłam i kurczowo trzymałam się myśli, że może jeśli wycisnę z siebie jeszcze więcej, to zmartwychwstanę i znowu się stanę pożytecznym obywatelem, że jeszcze się do czegoś kiedyś przydam. Żyjemy w czasach, w których człowiek się obwinia, kiedy nie daje sobie rady. Poszłam na jeszcze jedne zajęcia z języka, który mi się w życiu nie przyda, na studiach, które są dla mnie za ciężkie. Jedna wykładowczyni, Japonka, zatrzymała mnie na moment. Zauważyła, że ostatnio się nie pojawiałam. Powiedziałam, że średnio sobie radzę psychicznie. „Muri shinaide”. „Nie rób niemożliwego”. Słowa te po polsku skojarzyłyby mi się bardziej z walką z wiatrakami czy rzucaniem się z motyką na słońce, ale tutaj mowa była o czymś całkowicie codziennym. O nauce. I znaczy przecież to samo, co wszystko, co słyszałam do tej pory. A jednak ma zupełnie inny wydźwięk niż „nie przemęczaj się”. Kiedy się „przemęczam”: coś mnie męczy, na coś nie mam siły. Próbuję rozłupać jakiś mur, ale jestem na to za słaba, nie potrafię wymierzyć odpowiednich ciosów. Wina leży na mnie. Stać mnie na więcej. Kiedy “robię coś niemożliwego”: próbuję zrobić coś niewykonalnego. Mam rozłupać mur, ale w sklepie w granicach moich możliwości finansowych była tylko łyżka. I to już nie jest moja wina. To mój cel jest akurat teraz nieosiągalny. Z tygodnia na tydzień japońskie słowa zdjęły z moich ramion ogromny ciężar. Pozwoliły w końcu odpocząć bez poczucia winy. Poczekam na więcej pieniędzy i poszukam jakichś narzędzi, którymi będzie łatwiej wykonać zadanie. Powtórzę rok na spokojnie, wrócę do zdrowia. Przypomnę sobie swoją pierwszą pasję do języka i znajdę dla niego miejsce w sercu. Tym razem bez nacisku na praktyczność. Nie musi mi się przydać na co dzień w życiu. Już mi je pokazał z innej perspektywy. Już mi je uratował. Chcę żyć w czasach, w których samo to wystarczy.
Artykuł opublikowany w ramach konkursu pisarskiego „Język w biznesie i życiu”
Autor: Martyna Mentel